piątek, 11 listopada 2011

Hue i latwiej nie bedzie

Po ostatnich przygodach, nasza 3 osoboa grupka dotarla do Hue. Dawny blask tego miasta, ktore bylo siedziba wietnamskich cesarzy juz dawno przygasl, a miast dycha w swojej obecnej wielkosci glownie dzieki zagranicznym turystom.
Nasze przywiatanie z tym miastem poszlo bardzo gladko i przyjemnie niczym lyk zimnej Finlandii Strawberry. Gdy na dworcu kolejowym rzucila sie na nas tluszcza taryfiarzy, zlalismy ich, bo wiadomo ze przy samym wyjsciu ceny sa kosmiczne i trzeba im dac do zrozumienia ze latwo nas nie wydymia. Podczas tego manewru taktycznego podeszla do nas kobitka, ktora zaproponowala nam hotel do ktorego i tak mielismy sie udac, a dodatku podwozke do niego mielismy u niej za free. Tym sposobem upieklismy dwie pieczenie na jednym ogniu: zrobilismy taryfiarzy w wala i zaoszczedzilismy kilka dolcow.
Po targach w hotelu, sniadaniu i zwyczajowym podziwianiu swoich sylwetek, udalismy sie na miasto. Chcielismy sprawdzic czy Hue ma nam do zaoferowania tyle samo, co my mu. Rachunek wyszedl chyba na nasza korzysc.
Najwiekszy zabytek miasta, Cytadela i Zakazane Miasto - dawny palac cesarzy Wietnamu przezywa obecnie odwrotnosc procesu motyla. To znaczy z pieknego i kolorowego motylka przeistoczylo sie w mala lepka larwe. Winny sa temu blade imperialistyczne twarze. Najpierw Francuzi po II wojnie swiatowej zlupili wszystko co dalo sie odkrecic albo wyrwac. Potem Amerykanie podczas swojej obecnosci w tym kraju i slynnej ofensywy Tet, przeprowadzili eksperymenty majace sprawdzic jak pokoje palacowe reaguja na bombardowanie z powietrza, ostrzal artyleryjski i ogien broni maszynowej.
Efekt jest taki, ze po okresie wojen i powstan z drugiej polowy XX wieku Hue bylo kupa gruzu i popiolu. Na razie Wietnamcom udalo sie zrekonstruowac mniej wiecej polowe, ale kosztem pojscia w kierunku tandety. Dawne marmurowe posagi w parkach zastapiono plastikowymi modelami. Tu i owdzie na budynkach widac, ze jeden odcien farby jest duzo swiezszy od drugiego i mozna zauwazyc, ze ktos tu nie dawno przykleil superglu jakis kawalek. Wnetrz pomieszczen niby nie wolno fotografowac, ale ja zawsze podchodzilem do przepisow jako do niezobowiazujacych sugestii. Co najmniej polowa kompleksu jest porosnieta chwaszczami, spia w niej robotnicy lub sluzy obecnie jako schowek na graty. Sama powierzchnia kompleksu jest dosyc spora i jak za dwadziescia lat wszystko odbuduja to moze bedzie to robic podobne wrazenie jak w przeszlosci. Na razie najciekawsza jest cyfrowa rekonstrukcja puszczana na wielkim telewizorze Samsunga, zrobiona przez Koreanczykow.
Po wchlonieciu odrobiny kultury i historii uznalismy, ze czas zeby nasze zoladki tez cos wchlonely. W knajpie do ktorej zawitalismy i po ktorej malownoczo pelzaly robaczki, zaobserwowalismy mode nowego wystroju garkuchnii przeznaczonych dla zagranicznych. Jest to wypisanie na scianach banalnych tekstow z podpisem typu "Wietnam is cool" albo "Jack was here". Zapisywane sa sciany, ale tez sufity gdy brakuje juz miejsca. Udalo nam sie wylowic nawet kilka polskich akcentow.
Po wzbogaceniu flory bakteryjnej zoladka ruszylismy do kolejnego obiektu westchnien turystycznych. Sa nimi okoliczne grobowce wietnamskich wladcow z drugiej polowy XIX wieku. Wyszukalismy sobie taryfiarza z gladkim licem, potargowalismy sie z centrala jego firmy i pojechalim.
Grobowce okazaly sie calkiem fajne, glownie ze wzgledu na to, ze od czasu ich budowy w wiekszosci w ogole ich nie ruszano. Obecnie Wietnamce glownie na nich zarabiaja nie martwiac sie specjalnie co bedzie dalej. Poszczegolne grobowce maja ksztalt parku, gdzie w oddaleniu od siebie stoja poszczegolne budowle, ktore za zycia dawnego wladcy sluzyly za jego miejsce wyciszenia. Wiele z tych zabytkow wymaga jakies rekonstrukcji bi jest sporo drobnychzniszczen, ale poza tym daje to niesamowite wrazenie autentycznosci tych wszystkich budowli. Po calym obiekcie mozna swobodnie chodzic i delektowac sie cisza, ktora dla tego kraju jest rownie obca, jak dla mnie slowo abstynencja.
Nastepnego dnia Marta i Iza pojechaly na caly dzien do strefy zdemilitaryzowanej, a ja postanowilem zostac w miescie. Dla mnie kolejny dzien w Hue byl wersja amerykanskiego filmu Training Day z Denzelem Washingtonem, albowiem rozpoczolem kursy jazdy na motorbiku czyli skuterze. Oznacza to niczym slowianskie podstrzyzyny wejscie w wiek meski. Szkolenia udzielil mi Czarek, ktorego spotakalismy wczesniej w Sapie z jego dziewczyna Iza, a teraz natknelismy sie na nich w Hue. Edukacja skladala sie z dwoch czesci teoretycznej i praktycznej. Teoretyczna trwala 15 sekund i wygladala mniej wiecej tak "Gaz jest tu, hamulec jest tu, klakson tu, kluczyk przekreca sie tak i jedziesz". Szybko przechodzac do praktyki, rozpoczolem pierwsze proby w pobliskiej uliczce. Kobieta, ktora wypozyczala nam skuterki, widzac moje wyczyny chyba z 4 razy pytala z przerazeniem w oczach czy na pewno dam sobie rade. Czarek tylko powiedzial, ze jestem very brave man i ruszylismy na miasto. Ja na swoim pizdziku, a Czarek z Iza na swoim. Byl to jak sie okazalo jeden z najciekawszych i najbardziej emocjonujacych dni mojej podrozy.
O ile ruch w miastach moze stanowic wyzwanie, zwlaszcza w godzinach szczytu, to poza nimi nie jest duzy i jedzie sie super. Z kolei gdy okoliczni driverzy widza, ze prowadzi bialas to traktuja go z taka doza zaufania, jaka ja udzielam naszemu rzadowi. Samo zwiedzanie na skuterku jest tez zajebiste. Widzi sie w koncu autentyczny wspolczesny Wietnam, a nie tylko resorty turystyczne. Sam decydujesz gdzie sie zatrzymasz, na jaki czas i gdzie chcesz jechac. Oczywiscie o ile znasz droge, co nie zawsze jest latwe. My akurat pojechalismy zwiedzic prowincje i plaze oddalona od Hue o okolo 45 kilometrow.
Moj pierwszy dzien jazdy obfitowal w wiele wydarzen, podczas ktorych zaliczylem w trybie przyspieszonym wszystkie konieczne punkty szkolenia: jazde po miescie, poruszanie sie po drodze wygladajacej jak powierzchnia ksiezyca, tankowanie, wypadek komunikacyjny, opanowanie nerwow gdy z naprzeciwka wyprzedza TIR i mija cie w odlegosci 1 metra, przejechanie ponad 100 kilometrow oraz jazde noca. Jak sie okazalo warunkiem zaliczenia jest przezycie, wiec zdalem. Cieszac sie z nabycia kolejnej umiejetnosci ktora umieszcze w swoim CV, czas nam bylo zegnac Hue.
Miasto okazalo sie calkiem fajne, ale wiecej jak na dwa dni nie warto sie tam zatrzymywac, mimo ze ceny sa dosc niskie. Poza tym plan gonil nasza 3 osobowa grupe- Marte, Ize i Mnie, i trzeba bylo jechac, by dalej walczyc o lepsze pojutrze.

Ku chwale Ho Chi Minha

1 komentarz:

  1. Ha Long zostało jednym z nowych 7 cudów świata natury, tuż po mnie.

    OdpowiedzUsuń