sobota, 5 listopada 2011

Cheap for you, cheap for me

Zostawiajac za soba swiatla wielkiego miasta, wyruszylismy do kolejnego etapu naszej azjatyckiej wyprawy - Sapy. Miasteczko w gorach cos a la Zakopane, ktora ufundowali tu sobie Francuzi za straych dobrych kolonialnych czasow, gdy mieli jeszcze localsow pod butem. Ale nawet Wietamczycy wiedza, ze z Francuzami nie sposob przegrac wojny, wiec ich pogonili. I dobrze im tak pseudo socjalistycznym zabojadom.

Zalety Sapy jakie byly takie i sa, Amen. Najwiekszym plusem jest to, ze sa gory, jest chlodniej i mniej wilgotno niz w reszcie kraju. Nie ma tez malarycznych komarow, a tutejsza spolecznosc ktora tworza lokalne mniejszosci etniczne sa zyczliwie nastawione do bladych twarzy i nie robia nas az tak bardzo w wala, jak np. w stolycy. Chociaz czujnym trzeba byc zawsze, jak mawial towarzysz Dzierzynski.

Ja, dziewczyny i nasz nowy kolega Lukasz, zatrzymalismy w porzadnym hotelu, a nie w slumsach nad czym mocno ubolewalem, bo przeciez wiadomo ze krew mam czerwona, a nie blekitna. Ale czego nie robi sie dla 5 dolcow od lepka za pokoj. Na szczescie na scianie byl grzyb, wiec przynajmniej, jakies male pocieszenie.

Glowna wartoscia Sapy jest oczywiscie przyroda, ktora piesci oko niczym gorzka zoladkowa me podniebienie. Poniewaz nasza grupa byla spragniona pieszczot, chcielismy ujrzec te cuda. Na nastepny dzien postanowilismy zapisac sie na trekking po pobliskich wzgorzach. Nasza wartosc negocjacyjna byla w tym momencie calkiem duza i juz pisze dlaczego.

Z przyczyn ktore znane sa tylko towarzyszom w Moskwie, Wietnam okazuje sie prawdziwa Mekka dla turystow z Polski. Jestesmy tu wedlug mnie trzecia po Francuzach i Amerykanach grupa turystyczna pod wzgledem ilosci. Ja czuje sie tak naprawde jakbym wybral sie na wczasy do czeskiego Cieszyna. W kazdej miejscowosci, ktora odzwiedzamy spotykamy jakas grupe z Polski. W Sapie trafilismy na fajna pare z Slaska, Czarka i Ize i na 4 travelersow z Warszawy.

Tworzac grupe operacyjna "Indochiny" zaczelismy dyktowac warunki na lokalnym rynku. Za 10 dolcow od lepka zalatwilismy sobie calodniowy trekking po okolicy, z zarciem i guidem. Wiekszosc z nas myslala, ze bedzie to spacerek po gorach stylu spacerku na Sniezke, ale zycie juz nie raz pokazalo, ze stawia przed nami coraz to nowe wyzwania.

Zaczelo sie fajnie - przewodnik byl usmiechniety, my po sniadanakach w lokalnych garkuniach i co najwazniejsze nie padalo. Humory psula tylko 3 Niemki, ktore do nas dolaczyly i grupka lokalnych sprzedawczyn, ktora dolaczyla do nas zeby sprzedawac nam jakis shit, przez co nasza grupa byla juz wielkosci pielgrzymki z Zyradowa.

Jednak te swite, tak swiete matrony okazaly sie dla nas zbawieniem. Poniewaz mielismy na nogach sandalki albo trampy, co chwila ladowalismy na dupach, ujebujac sie w lokalnym blocie z lekka domieszka kalu bawola. Zejscia po sliskich i pelnych mulu polach ryzowych i lokalnych sciezkach, ktore sa przystosowane raczej dla lokalsow niz takich swiezakow jak my,szybko oddzielala ziarna od plew. Bez pomocy lokalnych kobiet siwat bylby ladniejszy o 3 Niemki, ktore jak wiadomo uroda nie grzesza, co powiedzmy sobie szczerze nie byloby wielka strata.

Nasza polska druzyna oczywiscie uniosla sie honorem i tylko z pomoca bambusowych kijow, staralismy sie dawac rade sami, Niemki nie mialy takich oporow i kazda z nich prowadzona za raczke przez dwie Wietnami ( ktore na plerachmialy towar albo dzieci), szybko wysworowaly sie do przodu. Cala sytuacje najlepiej podsumowal z naszej grupy Czarek "Niemcy sa szybsi, ale Polacy odwazni. I dalismy kurwa rade.

Mimo, ze mialem buty do trekkingu i bambusowa pale to po przejsciu tej sciezki, wygladem mniej wiecej tak jakbym przez caly dzien zapierdalal z homontem na polu. Na szczescie widoczki byly naprawde ladne, a gory jak wiadomo kazdy lubi.

Nastepnego dnia po probie obmycia sie, ktora nie u kazdego zakonczyla sie sukcesem, w ramach atrakcji turystycznej pojechalismy zwiedzic najwiekszy targ w okolicy oddalony od Sapy o 110 klockow. Bazar jak to bazar, tym bardziej robiony pod zagranicznych. Duzo hurtowego shitu typu bransolety, koszulki, obrazki i oczywiscie niby wszystko HANDMADE. Odpowiada to mniej wiecej prawdzie tak samo, jak opinia o mnie jako osobie milej, wrazliwej i kulturalnej. Bransolety sa posrebrzane lub pozlacane, obrazki produkowane masowo na drukarkach, a monety zanurzane w kwasie zeby wygladaly na stare.

Najciekawszy byl dzial spozywczy, ktory polecam wszystkim bojownikom o zdrowa zywnosc, bezbolesnego zabijania zwierzat i oczywiscie zwolennikom wegetarianizmu. Kawaly miecha leza na stolach bez zadnej specjalnej ochrony a ryby wegetuja w malych natlenianych miskach. Obok misek z rybami sa male tacki na ktorych dokonuje sie dekapitacji wyzej wymienionych stworzonek zaraz po zakupie. Swinie, psy i kury sa transportowane na targ w wiekszosci zywe i poupychane jak sardynki w malych klatkach, ktore mieszcza sie na tyle skuterka. Kurom zazwyczaj ukreca sie lepek i obiera z pior, tak przygotowany zwierzaczek jest juz gotowy do sprzedazy. Ubicia swiniaka nie widzialem, ale srednio 30 minut do dotarciu na targ, pierwszy kawal miecha z niego laduje na stole. Jako ze w przyrodzie nic sie nie marnuje, takoz i skora swini nie jest wyrzucana, a wykorzystywana w lokalnych garkuchniach, gdzie jest przysmakiem lokalsow.

Jedna z atrakcji bazaru i ogolnie regionu Sapy, sa kobiety z lokalnych plemion poubierane w swoje tradycyjne stroje. Oczywiscie maja tez wspolczesne dodatki typu komora, kalosze i parasol. Pstrokatosc ich stroju wyroznia ich niczym neony baru ze strpitizem w Watykanie. Kazda z kobiet ubrana w tradycyjny stroj, niewazne czy mloda czy stara, zajmuje sie wyciaganiem kasy od bladych twarzy, glownie przez sprzedaz kolorowych torebek, woreczkow i maskotek, ktore wygladaja dokladnie tak samo jak na odpuscie na Podlasiu.

Ogolnie Sapa, jak wiekszosc obiektow w Wietnamie pokazuje jak zbudowac cos z niczego. Niby nic nie ma, ale jak zrobimy atrakcje z tego ze mamy pola ryzowe na stokach i kobiety w strojach z epoki dawniejszej niz zupki chinskie. I bedziem trzepac kase na dzieciolach z Zachodu, co im sie w sumie udalo.

"And that`s all folks" jak mawial wielki filozof naszych czasow prosiak Porky. Czas nam bylo ladowac tylki na pociag by swoja obecnoscia, zaszczycic kolejny zakatek tego kraju, gdzie ryzjest tak powszechny jak usmiech, a usmiech tak samo szczery jak ja.


Na pohybel piwu bezalkoholowemu

2 komentarze:

  1. jesteś jednak jebnięty w dekiel

    OdpowiedzUsuń
  2. Tomku, nie bardziej niż Ty :P
    Przypomnij sobie swoje wcześniejsze wojaże :P :)

    OdpowiedzUsuń