sobota, 19 listopada 2011

Mui Ne- Czas proby

O naszym kolejnym punkcie na turystycznej mapie Wietnamu, Mui Ne, mozna powiedziec, ze zawladnal tam nami duch imperialistycznego konsumpcjonizmu. Jak to niebezpieczne wie tylko Tomasz B., ktory juz dawno zaprzedal czerwone idealy za kapitalistyczne srebniki.
Naszym poczatkowym wyzwaniem, jak w kazdym zoltym miescie bylo znalezienie hotelu z cena nizsza niz najnizsza. Okazalo sie to sporym wyzwaniem bo w kurorcie jest sporo odpicowanych osrodkow, ale dla burzujow zarabiajacych w euro. W dodatku autobus wysadzil nas na odcinku, gdzie plaza jest zabetonowana, wiec trzeba bylo kawalek przejsc. Ale 2 godziny, 3 kilometry i 5 litrow potu pozniej wyszukalismy sobie ladne gniazdko, w postaci bungalowa przy plazy za 15 dolcow.
Jako, ze sloneczko prazylo a morze kusilo to nie kazalismy na siebie dlugo czekac. Zrzucilismy szybko nasze bagaze i ciuchy, zeby oddac swoje ciala sloncu i wodzie. Cala reszte dnia mozna byokreslic slowami carpe diem czyli plaza, zarcie i browar. Na pewno nie tak hartowala sie stal i charaktery towarzyszy Lenina i Ho Chi Minha. Ale coz zrobic, gdy jestes miedzy zoltkami, wpierdzielasz ryz jak i oni.
Do lokalnego kolorytu Mui Ne nalezy grupa ludzka znana z tego, ze pojawia sie wszedzie tam gdzie trwa zabawa non-stop i lubi szastac kasa czyli Rosjanie. W tym kurorcie jest ich tyle, ze lokalsi wyroznili ich w ten sposob, ze umieszczaja rosyjskie napisy obok angielskich przy barach i hotelach. Wsrod Ruskich Mui Ne jest modne, nie tylko z powodu zakrapianych imprez, ale przede wszystkim z warunkow do uprawiania kite-surfingu. Gdy jest wiatr i pogoda, czyli przez ponad 360 dni w roku, na calej szerokosci plazy az roi sie od spadochronow, dzieki ktorym Rosjanie smigaja po wodzie na deskach.
Nastepnego dnia nasza grupa uznala, ze powinnismy przynajmniej udawac, ze robimy tu cos wiecej niz tylko lezenie do gory dupa na plazy. Wynajelismy skuterki i wyruszylismy w teren. Nasz destination point byl jakies 30 kilosow od miasta a byly nim formacje wydm. Warto bylo sie przejechac dla samych wrazen z jazdy. Drogi poza Mui Ne sa praktycznie puste, jedzie sie przy samym morzu, malo cywilizacji, duzo przyrody.
Na poczatek udalismy sie do wydm zwanych od koloru ich piasku bialymi. Miejsce jest calkiem przyjemne troche jak pustynia, ale z kilkoma zrodlami i przyroda, ktora dzieki tej wodzie moze egzystowac. Mozna tam przejechac sie na strusiu w zagrodzie, albo wynajac od lokalsa kawalek plastiku na ktorym mozna zjedzac po wydmach jak na sankach. My wybralismy ta druga przyjemnosc. Zjedza sie calkiem fajnie, ale tylko z najwyzszych wydm, bo na mniejszych nie da sie rozpedzic. Poza tym po wszystkim trzeba wspiac sie z powrotem na gore. Ale czego sie nie robi dla sanek na pustynii. Widoki samych wydm sa niezle, psuja je tylko od czasu do czasu amerykanskie napisy pozostawiane na piachu. Nie wiem skad u Jankesow ta dziwna maniera zeby zostawiac wszedzie slady swych imperialistycznych paluchow. Ciekawe czy kazda dziewczyne, ktora przeleca tez obdarowuja napisem "Jack was here"?
Dla porownania pojechalismy pozniej do wydm czerwonych, ktore jednak okazaly sie duzo gorsze. Sa cholernie zadeptane zarowno przez lokalsow jak i blade twarze. Trzeba przejsc spory kawalek, zeby podelektowac sie troche widokami i przyroda.
I to by bylo na tyle jesli chodzi o opowiesci dotyczace zwiedzania okolicy. Nie bede ukrywal, ze przez cala reszte czasu lezelismy na plazy, kapalismy sie w morzu, a wieczorami pilismy zimne driny w knajpach, a potem wino na plazy przy hotelu. Pokazalismy jak dobrobyt zmienia ludzi w zalosne imitacje na wzor Amerykanow albo Francuzow. Ale nie nazywam sie Brzyski, jesli w tej godzinie proby zapomnialbym jaki kolor krwi we mnie plynie i po ktorej stronie mam serce. Tymczasem zas wazne by stosowac sie do odwiecznej zasady Partii: Wrog nigdy nie spi, czuwa.

Ale ecta est

czwartek, 17 listopada 2011


Stacja kolejki - kiedys bylo lepiej

Zloty usmiech



Happy Buddha



Ile tej wody sie leje



Nie ma latwo trzeba zapierdzielac



Tak sie robi zarcie



Chlopaki szkolniaki



Lipa





What the hell is that?



Tak powinno wygladac wejscie do mojego domu

Dalat czyli z powrotem do gor

Po raz kolejny podczas zwiedzania Wietnamu porzucilismy cieplo i wygode nizin by hartowac nasze ciala w gorach. Czarek i Iza, z ktorymi bylismy w Hoi An, ruszyli na kolejne plazowanie w miejscowosci Nha Threng, a my do Dalatu, ktory jest nazywany lokalsow malym Paryzem. Slyszac takie okreslenie spodziewalismy sie malego przytulnego miasteczka. Dalat bylo, podkreslam bylo takie, bo obecnie jest to miejski moloch, ktory zamienil piekny kwiat w chwasta.
Ku pamieci pozostalo jednak kilka punktow, ktore rzeczywiscie przypominaja o tym jak to wszystko wygladalo w przeszlosci. Naszego pierwszego dnia, postanowilismy zwiedzic co nieco na piechote. Bylo to zamierzenie zgodne z wartosciami Partii, a przy tym pokazalo, ze nie jestesmy ciotami z Zachodu i nie musimy wszedzie jezdzic taryfa.
Zwiedzanie zaczelismy od atrakcji nazwanej przez tutejszych "Crazy House". Nalezy on do miejscowej dzianej kobity, ktora po studiach architektonicznych w Moskwie chciala pokazac krajanom jak uzewnetrznic siebie w projektowaniu swojego domu. Co prawda to zamierzenie nie do konca jej sie udalo, ale wynalazla swietny sposob na zarobienie kasy, poniewaz dziwne ksztalty domkow i ich wnetrz szybko przyciagnely blade zachodnie twarze. Lokalsi, ktorzy poczatkowo traktowali wlascicielke tego przybytku jako nieszkodliwa wariatke, teraz przecieraja swoje kaprawe oczka ze zdumienia. Crazy House oprocz tego, ze zarabia na siebie jako "muzeum", to tez jest otwarty jako hotel dajac podwojny przyplyw gotowki. W tej chwili w calym osrodku stalo juz kilka domkow, a budowie byl kolejny. Po raz kolejny sprawdza sie przyslowie, ze sa na swiecie rzeczy, ktore nie snily sie planistom z KC.
Drugim check-pointem byl palac wypoczynkowy ostatniego krola Wientamu, Bao Daia, ktory slynal z dwoch cech charakteru: tepoty umyslowej i okropnego smaku artystycznego. Wietnamce smieja sie nawet, ze jego rezydencja to najbrzydszy palac w calym kraju. Przychodzi mi to z niewyslowionym trudem, ale musze sie z nimi w tym punkcie zgodzic. Palac Bao Daia zarowno na zewnatrz jak i srodku przypomina wille w stylu Sopot lata 70, tylko ze zbudowana w 1937 roku. Widac wiec skad blok komunistyczny czerpal wzroce architektoniczne. Zobaczenie tego zabytku warte jest jednak zachodu, bo przetrwal praktycznie niezmieniony odkad jego glowny lokator musial uciekac do Europy. Okolica w ktorej stoi palac jest mocna willowa i sporo Wietnamcow z calego kraju buduje tu swoje palacyki, ktore sa czesto duzow wieksze i ladniejsze niz palacyk Bao Daia.
Reszte naszego planu turystycznego tego dnia ograniczylismy do obejrzenia wietnamskiej katedry, wielkosci parafii w Zebrzydowie i repliki wiezy Eiffla, ktora Wietnamce stworzyli dostosowujac nadajnik radiowy. W czasie tej eskapady wyczailismy tez najlepszy sposob na znalezienie dobrego zarcia na szybko w miescie. Rozwiazaniem okazala sie dzieciarnia. W Dalat, podobnie jak innych miastach Wietnamu, o godz. 17 zamyka sie szkoly. Wiekszosc gownazerii, ktorej na ulicach robia sie chmary idzie wtedy cos zezrec. I w tym momencie wkracza prawo popytu i podazy, ktore zniszczylo piekny sen centralnego planowania towarzysza Lenina. W alejkach obok szkoly, juz czekaja starsze kobity ze swoimi malymi stoiskami, ktore serwuja rozne rodzaje sandwichow i przekasek. Nazwy tych dan nie znam po dzis dzien, ale jedno moge powiedziec na pewno, sa zajebiste i tanie. W ten jakze smakowity sposob zakonczylismy 1 dzien w Dalat.
Kolejny poranek mial zwiastowac moj kolejny dzien na skuterze razem z moimi towarzyszkami podrozy, Iza i Marta. W trojke postanowilismy wyruszyc na pizdzikach i przy okazji poznac okolice. W drugim w swoim zyciu dniu jazdy na pizdziku, szlo mi juz zupelnie niezle. Serpentyny i dziury na drogach nie sprawialy problemow, tym bardziej ze ruch byl raczej niewielki. Najwiekszym zagrozeniem byly zajefajne widoki. Rozciagajace sie na wzgorzach plantacje kawy albo bananow, pola, laki i strumyki naprawde przyciagaly oko i mogly dekoncentrowac.
Nasza jazda nie byla oczywiscie bezcelowa. Zamierzalismy zobaczyc tradycyjna fabryke jedwabiu i wodospady, ktorych tu pelno. Dzieki google maps, Lonely Planet i znalezieni lokalnego zoltka, ktory rozumial pare slow po angielsku oba zamierzenia udalo sie zrealizowac. Fabryka zaskoczyla nas pozytywnie, bo nie trzeba bylo bulic kasy, zeby ja zobaczyc. Tlumaczy to fakt, ze to normalnie dzialajacy zaklad, ktory zarabia na sprzedazy swoich towarow. Sama fabryka i jej pracownicy wygladaja jak zywcem przeniesieni z filmu "Ziemia Obiecana". W sklad zakladu wchodzi tez dzial z krawcowymi, ktore gotowy material przerabiaja na szale, koszule, suknier i inne wdzianka. Przynajmniej w tym miejscu, nie mialem jeden jedyny raz watpliwosci co do oryginalnosci produktu.
Po wizytacji przemyslowej, czas bylo na wartosci przyrodnicze i kulturowe, odwiedzajac pobliski Wodospad Slonia i pagode z posagiem Happy Buddy. Zaczelismy od zobaczenia wodospadu, o ktorym nadal nikt nie wie dlaczego ma taka nazwe. Bylo to o tyle fajne miejsce, ze oprocz widoczkow, oferowalo na nizszych poziomach zajebista wodna mgielke. Kazdy kto chociaz raz przezyl upal 35 stopni z wilgotnoscia powietrza 80%, wie ze taka mgielka daje uczucie porownywalne z orgazmem przezytym z 16-letnia uczennica gimnazjum katolickiego. Co do pagody to nie zrobila na nas wrazenia, ale to glownie dlatego, ze widzielismy ich juz chmare. Posag Buddy byl natomiast calkiem zabawny. W Wietamie kazdy Happy Budda to grubas rozwalony na siedzisku z usmiechem goscia, ktory juz niezle popil i pojadl, a impreza trwa nadal. Co prawda jest zrobiony z jakiegos tandetnego materialu, ale prezentuje sie niezle.
W ten sposob zakonczylismy zwiedzanie countrysideu i ruszylismy na pizdzikach z powrotem do miasta. W Dalat zahaczylismy jeszcze o najstarsza stacje kolei w tym kraju, ktora wybudowali Francuzi, zeby zwozic tu swoich rannych soldatow na wypoczynek. Calkiem ladne miejsce, tym bardziej ze do zobaczenia jest tez oryginalny tabor z tamtego okresu bledow i wypaczen. Dla uczczenia tego jakze pracowitego dnia, pojechalismy wieczorem na taras widokowy, by z gory napawac sie widokiem krajobrazu i swoja chwala. Tym samym zakonczyla sie nasza przygoda w tym miescie i czas bylo zjechac nam z powrotem do dolin by na nowo podjac walke z kapitalistyczna demagogia.

Ku pamięci

wtorek, 15 listopada 2011


Teraz Pan ma relaks

Strzez sie! Psy na posterunku

Import z Chin

Tablica rekordow - wody

Dzielnia

Dragon

Luksusowe Spa

Mosteczek dzien trzeci

Mosteczek dzien pierwszy

Hoi An i Zywiol Wody

Nasze przybycie do kolejnego punktu podrozy na wietnamskiej mapie szczescia, miasta Hoi An, zwiastowalo wiele znakow. Spadajace gwiazdy, obnizka cen na rynku prostytucji, i zblizajaca sie smierc Hanki Mostowiak w "M jak Milosc".
Samo city szczycie sie niezwykla zabudowa, ktora ma byc perla architektury calego Wietnamu. Tytul ten przypada temu miastu, glownie z tego powodu, ze Ani Francuzi ani Amerykanie nie uznali, ze warto fatygowac sie by robic tu rozpierduche. Dzieki temu, ze miasto jest politycznym i gospodarczym niczym, przetrwalo w ciszy i spokoju wojenne zawieruchy. Najwiekszym zagrozeniem zarowno w przeszlosci jak i obecnie jest woda z ktora i nam przyszlo sie zmierzyc.
Naszej grupie, do ktorej w Hoi An dolaczyli Czarek i Iza poznani wczesniej, dala sie w postacie opadu atmosferycznego juz na poczatku naszego pobytu. Powiedziec, ze to byl deszcz to jak powiedziec o Amerykanach, ze sa lekko zaokragleni. Napierdzielalo od samego rana az do wieczora z intensywnoscia sikawki strazackiej. Jako ze z cukru nie jestesmy, a w partyzantce spalo sie na golej ziemi, postanowalismy tak czy siak ruszyc na dzielnie. Byla to decyzja odwazna w stylu atakow kamikadze. Nie przeszlismy 500 metrow a bylismy przemoczeni do suchej nitki. Nie pomogly peleryny, kurtki przeciwdeszczowe i parasole. Woda dotarla do kazdego zakamrka naszych cial, oczyszczajac je z kurzu kapitalistycznego zepsucia. Sil nie starczylo nam na wiecej jak odwiedzenie kilku knajp i nasmiewanie sie z obwoznych handlarek. Dzien ogolnie nalezal do tych, ktore najlepiej spedzic na drapaniu sie po tylku i filozoficznym wchlanianiu browarow.
Nastepnego poranka gdy z nieba przestalo w koncu napieprzac, wyruszylismy po raz kolejny, by lokalsi mogli podziwiac nasze piekne sylwetki. Okazalo sie, ze nie musimy isc daleko bo cale zycie turystyczne Hoi An skupia sie wokol kilku ulic przy rzece. Jest to tak naprawde ghetto przeznaczone dla bladych twarzy. Same zabytki ograniczaja sie do kilku pagod, malutkich muzeow i starych domkow. Nic specjalnego, ale mozna troche nacieszyc oko. Najsmieszniejsze bylo muzeum ceramiki, w ktorym tej ceramiki bylo mniej niz w pierwszym lepszym straganie.
Na starym miescie skupia sie tez wiekszosc aktywnosci samych straganiarzy, ktorzy ze swoich stoisk jak i poza nimi goraco namawiaja do wydawania kasy. Same towary zbytnio sie nie roznia od tego co juz oferowano wczesniej. Czyli lipna bizuteria, tandente koszulki, pstrokate torebki i tego typu bullshit. Hoi An dodaje jednak cos nowego do tego asortymentu, a mianowicie ciuchy. Szyte na miare garnitury, suknie i inne ubranka za cene mniejsza niz noc z prostytutka. Na ta przynete zoltych naciagaczy najlatwiej lapia sie osoby slabego charakteru i obnizonej odpornosci na wplyw innych czyli kobiety. Kazda biala babeczka chce sie pochwalic przed psiapsiulami nowa kiecka szyta specjalnie dla niej. W ten sposob obie strony sa zadowolone. Turystom daje sie zludzenie wyjatkowosci i niepowtarzalnej okazji handlowej, a Zoltki maja kase.
Nasza grupa ingnorujac ta niebezpieczna pokuse, postanowila wykorzystac ladna pogode i oddac sie zludnym rozkoszom plazowania. Jednak ciepla woda morska, zimne driny i lezenie pod palemka nie moglo przygasic ognia czerwonej rewolucji w moim sercu. Jak powszechnie wiadomo przyjemnosci ciala sa ulotne i krotkotrwale, a rozkosze ducha jak czytanie dziel Marksa i Engelsa moga trwac w nieskonczonosc. Bylo jednak trudno nie cieszyc sie plazami kolo Hoi An. Piasek ladny i czysty, duzo lezaczkow, a przy tym mala ilosc zagranicznych ludkow bo jest poza sezonem.
Nastepnego dnia mielismy ruszyc na zwiedzanie okolicy, ale ponownie woda stanela nam na drodze. W Hoi An rozpoczal sie okres zalan i od naszego przyjazdu woda zakrywala kolejne ulice miasta przy rzece. W dniu naszego wyjazdu zalalo juz nawet czesciowo most laczacy oba brzegi miasta. Lokasi sa jednak przywyczajeni do tego typu sytuacji i nawet z deszczu potrafia wyciagnac kilka dolcow. Jak tylko rozpoczely sie podtopienia, oferowali przejadzke lodzia po zalanych terenach. Swoj pelny kunszt pokazuja jednak przy gwaltownych zmianach pogody. Jeszcze krople wody nie zdarza spasc na ziemie, a zoltki juz przykrywaja swoje straganiki i wyjely spod nich peleryny przeciwdeszczowe i parasole gotowe do sprzedazy. Gdy po 2 minutach deszcz ustal, wrocili do sprzedazy wczesniejszego shitu.
Tegoz wlasnie dnia mielismy wczesniej wyruszyc do ruin pobliskiego Mui Ne, ale zalalo drogi. Kobieta z agencji turystycznej gdzie wykupilismy ta wycieczke byla tak zawstydzona zwracajac nam kase, ze balismy sie, ze udusi sie we wlasnej misce ryzowej. Majac w rekach nadmiar gotowki i wolnego czasu, postanowilismy po raz kolejny poplazowac az do wieczora.
Tym sposobem nasz pobyt w Hoi An przeszedl gladko i przyjemnie niczym egzekucja na gilotynie. Ale to chwilowe odprezenie nie spowoduje przestawienia naszych busol ideologicznych. Musimy nadal z pelnym zaangazowaniem kroczyc dalej ku chwale naszych przodkow.

Mori turi salutat

niedziela, 13 listopada 2011


Droga do konca ziemskiej mordegi

Lezysko jak sie patrzy

Tomby

Romantyczna rekonstrukcja

Teraz sciernisko, w przyszlosci San Francisko

Nowy cesarz za 5 dolcow

Dawny cesarz ale z eunuchami

Cesarska chatka

Brama wjazdowa

Dwie slonice na grzbiecie slonia

zlote rybki i zyczenie sie marzy

Flaga na miare zoltych mozliwosci

piątek, 11 listopada 2011

Hue i latwiej nie bedzie

Po ostatnich przygodach, nasza 3 osoboa grupka dotarla do Hue. Dawny blask tego miasta, ktore bylo siedziba wietnamskich cesarzy juz dawno przygasl, a miast dycha w swojej obecnej wielkosci glownie dzieki zagranicznym turystom.
Nasze przywiatanie z tym miastem poszlo bardzo gladko i przyjemnie niczym lyk zimnej Finlandii Strawberry. Gdy na dworcu kolejowym rzucila sie na nas tluszcza taryfiarzy, zlalismy ich, bo wiadomo ze przy samym wyjsciu ceny sa kosmiczne i trzeba im dac do zrozumienia ze latwo nas nie wydymia. Podczas tego manewru taktycznego podeszla do nas kobitka, ktora zaproponowala nam hotel do ktorego i tak mielismy sie udac, a dodatku podwozke do niego mielismy u niej za free. Tym sposobem upieklismy dwie pieczenie na jednym ogniu: zrobilismy taryfiarzy w wala i zaoszczedzilismy kilka dolcow.
Po targach w hotelu, sniadaniu i zwyczajowym podziwianiu swoich sylwetek, udalismy sie na miasto. Chcielismy sprawdzic czy Hue ma nam do zaoferowania tyle samo, co my mu. Rachunek wyszedl chyba na nasza korzysc.
Najwiekszy zabytek miasta, Cytadela i Zakazane Miasto - dawny palac cesarzy Wietnamu przezywa obecnie odwrotnosc procesu motyla. To znaczy z pieknego i kolorowego motylka przeistoczylo sie w mala lepka larwe. Winny sa temu blade imperialistyczne twarze. Najpierw Francuzi po II wojnie swiatowej zlupili wszystko co dalo sie odkrecic albo wyrwac. Potem Amerykanie podczas swojej obecnosci w tym kraju i slynnej ofensywy Tet, przeprowadzili eksperymenty majace sprawdzic jak pokoje palacowe reaguja na bombardowanie z powietrza, ostrzal artyleryjski i ogien broni maszynowej.
Efekt jest taki, ze po okresie wojen i powstan z drugiej polowy XX wieku Hue bylo kupa gruzu i popiolu. Na razie Wietnamcom udalo sie zrekonstruowac mniej wiecej polowe, ale kosztem pojscia w kierunku tandety. Dawne marmurowe posagi w parkach zastapiono plastikowymi modelami. Tu i owdzie na budynkach widac, ze jeden odcien farby jest duzo swiezszy od drugiego i mozna zauwazyc, ze ktos tu nie dawno przykleil superglu jakis kawalek. Wnetrz pomieszczen niby nie wolno fotografowac, ale ja zawsze podchodzilem do przepisow jako do niezobowiazujacych sugestii. Co najmniej polowa kompleksu jest porosnieta chwaszczami, spia w niej robotnicy lub sluzy obecnie jako schowek na graty. Sama powierzchnia kompleksu jest dosyc spora i jak za dwadziescia lat wszystko odbuduja to moze bedzie to robic podobne wrazenie jak w przeszlosci. Na razie najciekawsza jest cyfrowa rekonstrukcja puszczana na wielkim telewizorze Samsunga, zrobiona przez Koreanczykow.
Po wchlonieciu odrobiny kultury i historii uznalismy, ze czas zeby nasze zoladki tez cos wchlonely. W knajpie do ktorej zawitalismy i po ktorej malownoczo pelzaly robaczki, zaobserwowalismy mode nowego wystroju garkuchnii przeznaczonych dla zagranicznych. Jest to wypisanie na scianach banalnych tekstow z podpisem typu "Wietnam is cool" albo "Jack was here". Zapisywane sa sciany, ale tez sufity gdy brakuje juz miejsca. Udalo nam sie wylowic nawet kilka polskich akcentow.
Po wzbogaceniu flory bakteryjnej zoladka ruszylismy do kolejnego obiektu westchnien turystycznych. Sa nimi okoliczne grobowce wietnamskich wladcow z drugiej polowy XIX wieku. Wyszukalismy sobie taryfiarza z gladkim licem, potargowalismy sie z centrala jego firmy i pojechalim.
Grobowce okazaly sie calkiem fajne, glownie ze wzgledu na to, ze od czasu ich budowy w wiekszosci w ogole ich nie ruszano. Obecnie Wietnamce glownie na nich zarabiaja nie martwiac sie specjalnie co bedzie dalej. Poszczegolne grobowce maja ksztalt parku, gdzie w oddaleniu od siebie stoja poszczegolne budowle, ktore za zycia dawnego wladcy sluzyly za jego miejsce wyciszenia. Wiele z tych zabytkow wymaga jakies rekonstrukcji bi jest sporo drobnychzniszczen, ale poza tym daje to niesamowite wrazenie autentycznosci tych wszystkich budowli. Po calym obiekcie mozna swobodnie chodzic i delektowac sie cisza, ktora dla tego kraju jest rownie obca, jak dla mnie slowo abstynencja.
Nastepnego dnia Marta i Iza pojechaly na caly dzien do strefy zdemilitaryzowanej, a ja postanowilem zostac w miescie. Dla mnie kolejny dzien w Hue byl wersja amerykanskiego filmu Training Day z Denzelem Washingtonem, albowiem rozpoczolem kursy jazdy na motorbiku czyli skuterze. Oznacza to niczym slowianskie podstrzyzyny wejscie w wiek meski. Szkolenia udzielil mi Czarek, ktorego spotakalismy wczesniej w Sapie z jego dziewczyna Iza, a teraz natknelismy sie na nich w Hue. Edukacja skladala sie z dwoch czesci teoretycznej i praktycznej. Teoretyczna trwala 15 sekund i wygladala mniej wiecej tak "Gaz jest tu, hamulec jest tu, klakson tu, kluczyk przekreca sie tak i jedziesz". Szybko przechodzac do praktyki, rozpoczolem pierwsze proby w pobliskiej uliczce. Kobieta, ktora wypozyczala nam skuterki, widzac moje wyczyny chyba z 4 razy pytala z przerazeniem w oczach czy na pewno dam sobie rade. Czarek tylko powiedzial, ze jestem very brave man i ruszylismy na miasto. Ja na swoim pizdziku, a Czarek z Iza na swoim. Byl to jak sie okazalo jeden z najciekawszych i najbardziej emocjonujacych dni mojej podrozy.
O ile ruch w miastach moze stanowic wyzwanie, zwlaszcza w godzinach szczytu, to poza nimi nie jest duzy i jedzie sie super. Z kolei gdy okoliczni driverzy widza, ze prowadzi bialas to traktuja go z taka doza zaufania, jaka ja udzielam naszemu rzadowi. Samo zwiedzanie na skuterku jest tez zajebiste. Widzi sie w koncu autentyczny wspolczesny Wietnam, a nie tylko resorty turystyczne. Sam decydujesz gdzie sie zatrzymasz, na jaki czas i gdzie chcesz jechac. Oczywiscie o ile znasz droge, co nie zawsze jest latwe. My akurat pojechalismy zwiedzic prowincje i plaze oddalona od Hue o okolo 45 kilometrow.
Moj pierwszy dzien jazdy obfitowal w wiele wydarzen, podczas ktorych zaliczylem w trybie przyspieszonym wszystkie konieczne punkty szkolenia: jazde po miescie, poruszanie sie po drodze wygladajacej jak powierzchnia ksiezyca, tankowanie, wypadek komunikacyjny, opanowanie nerwow gdy z naprzeciwka wyprzedza TIR i mija cie w odlegosci 1 metra, przejechanie ponad 100 kilometrow oraz jazde noca. Jak sie okazalo warunkiem zaliczenia jest przezycie, wiec zdalem. Cieszac sie z nabycia kolejnej umiejetnosci ktora umieszcze w swoim CV, czas nam bylo zegnac Hue.
Miasto okazalo sie calkiem fajne, ale wiecej jak na dwa dni nie warto sie tam zatrzymywac, mimo ze ceny sa dosc niskie. Poza tym plan gonil nasza 3 osobowa grupe- Marte, Ize i Mnie, i trzeba bylo jechac, by dalej walczyc o lepsze pojutrze.

Ku chwale Ho Chi Minha

czwartek, 10 listopada 2011


Czlowiek po dawce morfiny

Troche patryiotyzmu

Wioseczka - styl Waterland

Halong Inside

decybele nam nie straszne hej ho hej ho

Flinston TV

Hordy jaskiniowcow

Zatoka co sie zowie

Latwo juz bylo

Strzyzalnie owieczek

Lajba przezyc wewnetrznych

środa, 9 listopada 2011

Zatoka Ha Long czyli jak wydymac bialasa

Z uwagi na tytul daruje sobie filozoficzny wstep i przejde od razu do sedna.
Na nastepny cel naszej wedrowki wybralismy Zatoke Ha Long, ktora ma tu robic za jeden z cudow natury nowego Millenium, ktore zapowiada nadejscie nowych leszpych czasow. Jako, ze kontrola to najwyzszy stopien zaufania, postanowilismy zgodnie z zaleceniami KC skierowac tam nasze nigdy nie zamykajace sie oko.
Jeszcze wczesniej podpytywalismy Polakow, ktorych spotyka sie w Wietnamie na kazdym kroku, jak tam jest. Opinie byly sprzeczne, ale raczej na minus. Jedni mowili, ze tak sobie, inni ze lipa. Ale nie po jest sie w kraju ryzowym, zeby bac sie zoltych kurdupli. Dlatego wykupilismy 2-dniowy tour z zarciem i noclegiem na labie za 35 dolcow od lepka i tak rozpoczelismy nasza podroz do Hadesu. Mimo, ze wydawalo sie nam ze to duzo to cena byla jednak z tych srednio niskich, bo inni placili i po 60 dolcow, a dostali to samo co my.
Juz na wstepie zaczelo sie fajnie. W pojezdzie wielkosci minibusa bylo stloczonych 25 osob razem z bagazami, ktore byly wpychane nawet pod siedzenia, zeby zwiekszyc objetosc. Dodatkowym ulatwieniem sa rozkladane krzeselka w przejsciu busa, tyle ze bez oparcia na glowe. Oczywiscie trafily sie one nam, bo bylismy zgarniani na koncu.
Podroz trwala bite, doslownie bite 4 godziny w upale slonecznym i cudowniej mieszaninie spoconych cial i ciaglego trzymania sie prosto. Mialem do wyboru medytacje badz pisanie w myslach japonskiej poezji haiku, bo na nic wiecej nie bylo miejsca.
Na miejscu trafilismy do portu, gdzie w odstepach 5 minutowych przyjezdzaly busy takie jak nasz albo i wieksze, wyrzucajac kolejne grupy owiec do strzyzenia. Po drodze mijalismy tylko banery reklamowe, ktore zachecaja do glosowania na Halong jako nowy cud natury. Jako, ze do tego tytuly kandyduja tez Mazury, wiec jako Polak, Racjonalista i Ekonom nie moglem dac im swojego poparcia.
Scenariusz w tej przystani jest prosty, jeden statek cumuje, bialasy robia wypad, pol godzinki przerwy i kolejna grupa ma zabierac tylek na statek, ktory bierze szybki kurs w kierunku na Zatoke. Mimo, ze miejsc do cumowania jest sporo, to w porcie ruch trwa non stop od 8 rano az do zachodu slonca. Juz w porcie widac ze statek jest tu prawie tyle co ciesninie Bosfor. Tyle ze nie sa to transportowce, tylko stateczki wietnamskie robione pod turystow.
Po zaokretowaniu sie na lajbie nie pozwolono nam udac sie do pokoi, za to zostalismy przez naszego wietnamskiego-przewodnika spedzeni do jadalni, co by delektowac sie lunchem. Spotkalismy tez kolejna 6-osobowa grupke Polakow, dzieki czemu tworzylismy najwieksza grupe etniczna na lajbie, bijac na glowe nawet zaloge. Przejdzmy jednak do zarcia.
Na poczatek przyniesli talerz z frytkami, jakimis muszelkami, 6 malych osmiornic i troche owocow. Dobra, troche malo jak na jednego, ale damy rade. Jak sie okazalo nie docenilismy Wietnamcow bo byla to porcja na caly 5 osobowy stol. I tak w sumie mielismy farta bo stoly 6-osobowe dostaly dokladnie taka sama porcje. Na szczescie dali jeszcze troche ryzu, dzieki czemu jako tako zapchalismy zoladki. Jedzenie w ten sposob ma jeszcze ta przyjemnosc, ze zgarniajac zarcie na swoj talerzyk, kazdy patrzy na ciebie ile bierzesz i czy przypadkiem nie za duzo i kontroluje dokaldna liczbe pojedynczych fryteczek ktore zgarniasz.
Przy okazji, zostalismy poniformowani, ze jakikolwiek prywatny alkohol na pokladzie jest zabroniony i za przylapanie placi sie cene trunku plus 1 dolara. Jak wiadomo jestem czlowiekiem z niewyczerpywalnym zrodlem cierpliwosci, ale mam pewne priorytety, ktorych bronie niczym niepodlegosci. Zoltki wlasnie w ten sposob powaznie nadwyrezyli nasze stosunki dwustronne.
Po urokliwym lunchu, nadal nie molglismy udac sie do pokoi, tylko zapedzono nas na gorny poklad, gdzie mielismy delektowac sie widokami do czasu, gdy przybijami do pobliskiej wysepki i pojdziemy zwiedzac jakies jaskinie. Nasz destination point byl przy samym wejsciu do zatoki i ogolnie rzecz biorac byl jak cala reszta tego obszaru zapchany grupami turystow.
Haslem przewodnim naszej wyprawy mogly byc slowa naszego zoltego guida "Quick,quick we have only 30 minutes". Kazdy punkt naszego touru byl dokaldnie zaplanowany i nie ma mowy o odstepstwach, jak ci sie nie podoba to zostan na lajbie. Jaskinie do ktorych poszlismy byly nie oszukajac nikogo lipne. Po pierwsze tak napakowane ludzmi jak dobra kasza slonina, ze od goraca czlowiek czul sie jak w saunie. Po drugie udekorowane jakimis kolorowymi swiatelkami, zeby wygladaly cool. Te swiatelka dawaly moim zdaniem efekt neonow barow ze stripteasem, tyle we srodku jaskin bylo nudniej.
Wietnamskie kurduple jednak dopiero zaczynaly swoja kampanie przeciwko naszemu spokojowi wewnetrznemu i postanowili przetestowac nas na powaznie. Najpierw postanowili uspic nasza czujnosc i pozwolili w koncu zaniesc nasze bagaze do pokoi. Mi trafil sie room tuz przy samym silniku, gdzie halas byl niemilosierny, a i samo lozko trzeslo sie od pobliskiej maszynerii, tak jak burdelach Las Vegas. Na szczescie za kompana niedoli dostalem studenta z Japonii, z ktorym moglem pocwiczyc wiersze haiku. Na razie jednak interesowala mnie woda w lazience, zeby obmyc me piekne cialo. Shower wzialem raz dwa i jak sie okazalo byl to strzal w dziesiatke, bo jakies 20 minut pozniej wody nie bylo juz w zadnym pokoju. Co nie wynikalo z tego, ze jej nie bylo na statku, po prostu Wietnamce zakrecily kurek.
Najbardziej trafny sposob w jaki moge okreslic naszego guida to ze byl owocem zwiazku kurwy i cwela. Na skargi pasazerow, ktore nie dotyczyly tylko wody w pokoi, regowal zapewnieniem, ze zaraz to zalatwi, po czym nie robil nic. Gdy znowu przychodzilo sie do niego ze np. wylaczono elektrycznosc i nie ma swiatla, mowil ze spojrzeniem niewiniatka, ze przeciez prad jest, robiac z ludzi totalnych idiotow. Cala obsluga na statku miala na nas w sumie wyjebane, co pokazala kolacja. Gdy juz zjedlismy swoje porcje, co szczerze mowic nie zajelo nam duzo czasu, kucharz wniosl zarcie dla zalogi. Ryzu dostali tyle co cala grupa turystow, do tego kalmary w ciescie, zamiast jakis gownianych warzyw i popijali je sobie browarkami, ktore nas kosztowaly trzykrotnosc ich wartosci. W jezyku ludzi i zwierzat nie ma chyba przeklenstw, ktorymi w tym momencie chcialem uzyc by wyrazic moja opinie o tej sytuacji.
Gowno obslugi naszego touru, rekompensowaly tylko i wylacznie sama zatoka Ha Long, ktora bierze swoja nazwe od smokow, ktore udaly sie tu na wieczny odpoczynek, a z morza wystaja ich grzbiety. Widoki skal i okolicznych wysp sa naprawde ladne. Krajobrazowo zatoka ma naprawde wiele do zaoferowania i mozna spedzic tu nawet kilka dni delektujac sie otoczeniem. Na tyle mi sie podobalo, ze porzucilem plany o zbombardowaniu naszej lajby napalmem po powrocie na lad.
Niestety nasi opiekuni chyba zauwazyli, ze zaczyna nam sie podobowac i zareagowali natychmiast. Nie zwiedzilismy calej zatoki, tylko udalismy sie wytartym szlakiem w poblize zamieszkalej wyspy Cat Ba. Tam mielismy wyladowac czesc turystow, ktorzy zostawali tam dluzej, a reszta miala zostac na nocny popas na statku.
Zawsze w sytuacjach kryzysowych moim ratunkiem byly zebrane dziela Lenina i alkohol. Poniewaz to pierwsze nie bylo dostepne, wybralem z koniecznosci druga opcje. Razem z dziewczynami siedzialem na gornym pokladzie raczac sie browarami. Zostalismy tam do pozniej nocy, pozniej udalem sie do pokoju, gdzie czekalo mnie wyzwanie spania przy silniku.
W nastepnym dniu naszego touru mozna szczerze powiedziec, ze dzialo sie niewiele. Do godziny 10 stalismy tam gdzie stalismy. Nasza aktywnosc tego dnia ogrniczyla sie do zwiedzenia wioski na wodzie w zatoce, ktora mijalismy poprzedniego dnia i 30 minut na kajakach. A potem zabrano nasze tylki z powrotem na poklad i ruszono do portu na ladzie.
Ogolnie cala wyprawa na Ha Long to mimo fajnych widokow chujnia z grzybnia z patatajnia. Kasa ktora zaplacilismy Kitajcom nie byla warta, tego co za nia dostalismy. Caly tour mial charakter typu "zaplaciliscie a i tak bedziemy was jebac w tylek bez mydla". Ale jak mowi stare przyslowie Tomasza B. " co nas niezabije, to rozjebiemy sami". Niech wiec Zoltki zaczyna sie martwic przed ogniem Czerwonej Rewolucji.

Ku chwale nie wiem czego, ale czegos.

sobota, 5 listopada 2011


Mezczyzni porownuja sobie ptaki

Ploteczki

Ups ja tylko po Mariole

Garkuchnia co sie zowie

Masz idz i przynies mi glowe bialego

Stawiam, ze to Amerykanin

Kadr z filmu Tylko dla orlow

Jest to wodospad na miare wietnamskich mozliwosci

Tapeta na Windowsa


Spiderman