sobota, 19 listopada 2011

Mui Ne- Czas proby

O naszym kolejnym punkcie na turystycznej mapie Wietnamu, Mui Ne, mozna powiedziec, ze zawladnal tam nami duch imperialistycznego konsumpcjonizmu. Jak to niebezpieczne wie tylko Tomasz B., ktory juz dawno zaprzedal czerwone idealy za kapitalistyczne srebniki.
Naszym poczatkowym wyzwaniem, jak w kazdym zoltym miescie bylo znalezienie hotelu z cena nizsza niz najnizsza. Okazalo sie to sporym wyzwaniem bo w kurorcie jest sporo odpicowanych osrodkow, ale dla burzujow zarabiajacych w euro. W dodatku autobus wysadzil nas na odcinku, gdzie plaza jest zabetonowana, wiec trzeba bylo kawalek przejsc. Ale 2 godziny, 3 kilometry i 5 litrow potu pozniej wyszukalismy sobie ladne gniazdko, w postaci bungalowa przy plazy za 15 dolcow.
Jako, ze sloneczko prazylo a morze kusilo to nie kazalismy na siebie dlugo czekac. Zrzucilismy szybko nasze bagaze i ciuchy, zeby oddac swoje ciala sloncu i wodzie. Cala reszte dnia mozna byokreslic slowami carpe diem czyli plaza, zarcie i browar. Na pewno nie tak hartowala sie stal i charaktery towarzyszy Lenina i Ho Chi Minha. Ale coz zrobic, gdy jestes miedzy zoltkami, wpierdzielasz ryz jak i oni.
Do lokalnego kolorytu Mui Ne nalezy grupa ludzka znana z tego, ze pojawia sie wszedzie tam gdzie trwa zabawa non-stop i lubi szastac kasa czyli Rosjanie. W tym kurorcie jest ich tyle, ze lokalsi wyroznili ich w ten sposob, ze umieszczaja rosyjskie napisy obok angielskich przy barach i hotelach. Wsrod Ruskich Mui Ne jest modne, nie tylko z powodu zakrapianych imprez, ale przede wszystkim z warunkow do uprawiania kite-surfingu. Gdy jest wiatr i pogoda, czyli przez ponad 360 dni w roku, na calej szerokosci plazy az roi sie od spadochronow, dzieki ktorym Rosjanie smigaja po wodzie na deskach.
Nastepnego dnia nasza grupa uznala, ze powinnismy przynajmniej udawac, ze robimy tu cos wiecej niz tylko lezenie do gory dupa na plazy. Wynajelismy skuterki i wyruszylismy w teren. Nasz destination point byl jakies 30 kilosow od miasta a byly nim formacje wydm. Warto bylo sie przejechac dla samych wrazen z jazdy. Drogi poza Mui Ne sa praktycznie puste, jedzie sie przy samym morzu, malo cywilizacji, duzo przyrody.
Na poczatek udalismy sie do wydm zwanych od koloru ich piasku bialymi. Miejsce jest calkiem przyjemne troche jak pustynia, ale z kilkoma zrodlami i przyroda, ktora dzieki tej wodzie moze egzystowac. Mozna tam przejechac sie na strusiu w zagrodzie, albo wynajac od lokalsa kawalek plastiku na ktorym mozna zjedzac po wydmach jak na sankach. My wybralismy ta druga przyjemnosc. Zjedza sie calkiem fajnie, ale tylko z najwyzszych wydm, bo na mniejszych nie da sie rozpedzic. Poza tym po wszystkim trzeba wspiac sie z powrotem na gore. Ale czego sie nie robi dla sanek na pustynii. Widoki samych wydm sa niezle, psuja je tylko od czasu do czasu amerykanskie napisy pozostawiane na piachu. Nie wiem skad u Jankesow ta dziwna maniera zeby zostawiac wszedzie slady swych imperialistycznych paluchow. Ciekawe czy kazda dziewczyne, ktora przeleca tez obdarowuja napisem "Jack was here"?
Dla porownania pojechalismy pozniej do wydm czerwonych, ktore jednak okazaly sie duzo gorsze. Sa cholernie zadeptane zarowno przez lokalsow jak i blade twarze. Trzeba przejsc spory kawalek, zeby podelektowac sie troche widokami i przyroda.
I to by bylo na tyle jesli chodzi o opowiesci dotyczace zwiedzania okolicy. Nie bede ukrywal, ze przez cala reszte czasu lezelismy na plazy, kapalismy sie w morzu, a wieczorami pilismy zimne driny w knajpach, a potem wino na plazy przy hotelu. Pokazalismy jak dobrobyt zmienia ludzi w zalosne imitacje na wzor Amerykanow albo Francuzow. Ale nie nazywam sie Brzyski, jesli w tej godzinie proby zapomnialbym jaki kolor krwi we mnie plynie i po ktorej stronie mam serce. Tymczasem zas wazne by stosowac sie do odwiecznej zasady Partii: Wrog nigdy nie spi, czuwa.

Ale ecta est

czwartek, 17 listopada 2011


Stacja kolejki - kiedys bylo lepiej

Zloty usmiech



Happy Buddha



Ile tej wody sie leje



Nie ma latwo trzeba zapierdzielac



Tak sie robi zarcie



Chlopaki szkolniaki



Lipa





What the hell is that?



Tak powinno wygladac wejscie do mojego domu

Dalat czyli z powrotem do gor

Po raz kolejny podczas zwiedzania Wietnamu porzucilismy cieplo i wygode nizin by hartowac nasze ciala w gorach. Czarek i Iza, z ktorymi bylismy w Hoi An, ruszyli na kolejne plazowanie w miejscowosci Nha Threng, a my do Dalatu, ktory jest nazywany lokalsow malym Paryzem. Slyszac takie okreslenie spodziewalismy sie malego przytulnego miasteczka. Dalat bylo, podkreslam bylo takie, bo obecnie jest to miejski moloch, ktory zamienil piekny kwiat w chwasta.
Ku pamieci pozostalo jednak kilka punktow, ktore rzeczywiscie przypominaja o tym jak to wszystko wygladalo w przeszlosci. Naszego pierwszego dnia, postanowilismy zwiedzic co nieco na piechote. Bylo to zamierzenie zgodne z wartosciami Partii, a przy tym pokazalo, ze nie jestesmy ciotami z Zachodu i nie musimy wszedzie jezdzic taryfa.
Zwiedzanie zaczelismy od atrakcji nazwanej przez tutejszych "Crazy House". Nalezy on do miejscowej dzianej kobity, ktora po studiach architektonicznych w Moskwie chciala pokazac krajanom jak uzewnetrznic siebie w projektowaniu swojego domu. Co prawda to zamierzenie nie do konca jej sie udalo, ale wynalazla swietny sposob na zarobienie kasy, poniewaz dziwne ksztalty domkow i ich wnetrz szybko przyciagnely blade zachodnie twarze. Lokalsi, ktorzy poczatkowo traktowali wlascicielke tego przybytku jako nieszkodliwa wariatke, teraz przecieraja swoje kaprawe oczka ze zdumienia. Crazy House oprocz tego, ze zarabia na siebie jako "muzeum", to tez jest otwarty jako hotel dajac podwojny przyplyw gotowki. W tej chwili w calym osrodku stalo juz kilka domkow, a budowie byl kolejny. Po raz kolejny sprawdza sie przyslowie, ze sa na swiecie rzeczy, ktore nie snily sie planistom z KC.
Drugim check-pointem byl palac wypoczynkowy ostatniego krola Wientamu, Bao Daia, ktory slynal z dwoch cech charakteru: tepoty umyslowej i okropnego smaku artystycznego. Wietnamce smieja sie nawet, ze jego rezydencja to najbrzydszy palac w calym kraju. Przychodzi mi to z niewyslowionym trudem, ale musze sie z nimi w tym punkcie zgodzic. Palac Bao Daia zarowno na zewnatrz jak i srodku przypomina wille w stylu Sopot lata 70, tylko ze zbudowana w 1937 roku. Widac wiec skad blok komunistyczny czerpal wzroce architektoniczne. Zobaczenie tego zabytku warte jest jednak zachodu, bo przetrwal praktycznie niezmieniony odkad jego glowny lokator musial uciekac do Europy. Okolica w ktorej stoi palac jest mocna willowa i sporo Wietnamcow z calego kraju buduje tu swoje palacyki, ktore sa czesto duzow wieksze i ladniejsze niz palacyk Bao Daia.
Reszte naszego planu turystycznego tego dnia ograniczylismy do obejrzenia wietnamskiej katedry, wielkosci parafii w Zebrzydowie i repliki wiezy Eiffla, ktora Wietnamce stworzyli dostosowujac nadajnik radiowy. W czasie tej eskapady wyczailismy tez najlepszy sposob na znalezienie dobrego zarcia na szybko w miescie. Rozwiazaniem okazala sie dzieciarnia. W Dalat, podobnie jak innych miastach Wietnamu, o godz. 17 zamyka sie szkoly. Wiekszosc gownazerii, ktorej na ulicach robia sie chmary idzie wtedy cos zezrec. I w tym momencie wkracza prawo popytu i podazy, ktore zniszczylo piekny sen centralnego planowania towarzysza Lenina. W alejkach obok szkoly, juz czekaja starsze kobity ze swoimi malymi stoiskami, ktore serwuja rozne rodzaje sandwichow i przekasek. Nazwy tych dan nie znam po dzis dzien, ale jedno moge powiedziec na pewno, sa zajebiste i tanie. W ten jakze smakowity sposob zakonczylismy 1 dzien w Dalat.
Kolejny poranek mial zwiastowac moj kolejny dzien na skuterze razem z moimi towarzyszkami podrozy, Iza i Marta. W trojke postanowilismy wyruszyc na pizdzikach i przy okazji poznac okolice. W drugim w swoim zyciu dniu jazdy na pizdziku, szlo mi juz zupelnie niezle. Serpentyny i dziury na drogach nie sprawialy problemow, tym bardziej ze ruch byl raczej niewielki. Najwiekszym zagrozeniem byly zajefajne widoki. Rozciagajace sie na wzgorzach plantacje kawy albo bananow, pola, laki i strumyki naprawde przyciagaly oko i mogly dekoncentrowac.
Nasza jazda nie byla oczywiscie bezcelowa. Zamierzalismy zobaczyc tradycyjna fabryke jedwabiu i wodospady, ktorych tu pelno. Dzieki google maps, Lonely Planet i znalezieni lokalnego zoltka, ktory rozumial pare slow po angielsku oba zamierzenia udalo sie zrealizowac. Fabryka zaskoczyla nas pozytywnie, bo nie trzeba bylo bulic kasy, zeby ja zobaczyc. Tlumaczy to fakt, ze to normalnie dzialajacy zaklad, ktory zarabia na sprzedazy swoich towarow. Sama fabryka i jej pracownicy wygladaja jak zywcem przeniesieni z filmu "Ziemia Obiecana". W sklad zakladu wchodzi tez dzial z krawcowymi, ktore gotowy material przerabiaja na szale, koszule, suknier i inne wdzianka. Przynajmniej w tym miejscu, nie mialem jeden jedyny raz watpliwosci co do oryginalnosci produktu.
Po wizytacji przemyslowej, czas bylo na wartosci przyrodnicze i kulturowe, odwiedzajac pobliski Wodospad Slonia i pagode z posagiem Happy Buddy. Zaczelismy od zobaczenia wodospadu, o ktorym nadal nikt nie wie dlaczego ma taka nazwe. Bylo to o tyle fajne miejsce, ze oprocz widoczkow, oferowalo na nizszych poziomach zajebista wodna mgielke. Kazdy kto chociaz raz przezyl upal 35 stopni z wilgotnoscia powietrza 80%, wie ze taka mgielka daje uczucie porownywalne z orgazmem przezytym z 16-letnia uczennica gimnazjum katolickiego. Co do pagody to nie zrobila na nas wrazenia, ale to glownie dlatego, ze widzielismy ich juz chmare. Posag Buddy byl natomiast calkiem zabawny. W Wietamie kazdy Happy Budda to grubas rozwalony na siedzisku z usmiechem goscia, ktory juz niezle popil i pojadl, a impreza trwa nadal. Co prawda jest zrobiony z jakiegos tandetnego materialu, ale prezentuje sie niezle.
W ten sposob zakonczylismy zwiedzanie countrysideu i ruszylismy na pizdzikach z powrotem do miasta. W Dalat zahaczylismy jeszcze o najstarsza stacje kolei w tym kraju, ktora wybudowali Francuzi, zeby zwozic tu swoich rannych soldatow na wypoczynek. Calkiem ladne miejsce, tym bardziej ze do zobaczenia jest tez oryginalny tabor z tamtego okresu bledow i wypaczen. Dla uczczenia tego jakze pracowitego dnia, pojechalismy wieczorem na taras widokowy, by z gory napawac sie widokiem krajobrazu i swoja chwala. Tym samym zakonczyla sie nasza przygoda w tym miescie i czas bylo zjechac nam z powrotem do dolin by na nowo podjac walke z kapitalistyczna demagogia.

Ku pamięci

wtorek, 15 listopada 2011


Teraz Pan ma relaks

Strzez sie! Psy na posterunku

Import z Chin

Tablica rekordow - wody

Dzielnia

Dragon

Luksusowe Spa

Mosteczek dzien trzeci

Mosteczek dzien pierwszy

Hoi An i Zywiol Wody

Nasze przybycie do kolejnego punktu podrozy na wietnamskiej mapie szczescia, miasta Hoi An, zwiastowalo wiele znakow. Spadajace gwiazdy, obnizka cen na rynku prostytucji, i zblizajaca sie smierc Hanki Mostowiak w "M jak Milosc".
Samo city szczycie sie niezwykla zabudowa, ktora ma byc perla architektury calego Wietnamu. Tytul ten przypada temu miastu, glownie z tego powodu, ze Ani Francuzi ani Amerykanie nie uznali, ze warto fatygowac sie by robic tu rozpierduche. Dzieki temu, ze miasto jest politycznym i gospodarczym niczym, przetrwalo w ciszy i spokoju wojenne zawieruchy. Najwiekszym zagrozeniem zarowno w przeszlosci jak i obecnie jest woda z ktora i nam przyszlo sie zmierzyc.
Naszej grupie, do ktorej w Hoi An dolaczyli Czarek i Iza poznani wczesniej, dala sie w postacie opadu atmosferycznego juz na poczatku naszego pobytu. Powiedziec, ze to byl deszcz to jak powiedziec o Amerykanach, ze sa lekko zaokragleni. Napierdzielalo od samego rana az do wieczora z intensywnoscia sikawki strazackiej. Jako ze z cukru nie jestesmy, a w partyzantce spalo sie na golej ziemi, postanowalismy tak czy siak ruszyc na dzielnie. Byla to decyzja odwazna w stylu atakow kamikadze. Nie przeszlismy 500 metrow a bylismy przemoczeni do suchej nitki. Nie pomogly peleryny, kurtki przeciwdeszczowe i parasole. Woda dotarla do kazdego zakamrka naszych cial, oczyszczajac je z kurzu kapitalistycznego zepsucia. Sil nie starczylo nam na wiecej jak odwiedzenie kilku knajp i nasmiewanie sie z obwoznych handlarek. Dzien ogolnie nalezal do tych, ktore najlepiej spedzic na drapaniu sie po tylku i filozoficznym wchlanianiu browarow.
Nastepnego poranka gdy z nieba przestalo w koncu napieprzac, wyruszylismy po raz kolejny, by lokalsi mogli podziwiac nasze piekne sylwetki. Okazalo sie, ze nie musimy isc daleko bo cale zycie turystyczne Hoi An skupia sie wokol kilku ulic przy rzece. Jest to tak naprawde ghetto przeznaczone dla bladych twarzy. Same zabytki ograniczaja sie do kilku pagod, malutkich muzeow i starych domkow. Nic specjalnego, ale mozna troche nacieszyc oko. Najsmieszniejsze bylo muzeum ceramiki, w ktorym tej ceramiki bylo mniej niz w pierwszym lepszym straganie.
Na starym miescie skupia sie tez wiekszosc aktywnosci samych straganiarzy, ktorzy ze swoich stoisk jak i poza nimi goraco namawiaja do wydawania kasy. Same towary zbytnio sie nie roznia od tego co juz oferowano wczesniej. Czyli lipna bizuteria, tandente koszulki, pstrokate torebki i tego typu bullshit. Hoi An dodaje jednak cos nowego do tego asortymentu, a mianowicie ciuchy. Szyte na miare garnitury, suknie i inne ubranka za cene mniejsza niz noc z prostytutka. Na ta przynete zoltych naciagaczy najlatwiej lapia sie osoby slabego charakteru i obnizonej odpornosci na wplyw innych czyli kobiety. Kazda biala babeczka chce sie pochwalic przed psiapsiulami nowa kiecka szyta specjalnie dla niej. W ten sposob obie strony sa zadowolone. Turystom daje sie zludzenie wyjatkowosci i niepowtarzalnej okazji handlowej, a Zoltki maja kase.
Nasza grupa ingnorujac ta niebezpieczna pokuse, postanowila wykorzystac ladna pogode i oddac sie zludnym rozkoszom plazowania. Jednak ciepla woda morska, zimne driny i lezenie pod palemka nie moglo przygasic ognia czerwonej rewolucji w moim sercu. Jak powszechnie wiadomo przyjemnosci ciala sa ulotne i krotkotrwale, a rozkosze ducha jak czytanie dziel Marksa i Engelsa moga trwac w nieskonczonosc. Bylo jednak trudno nie cieszyc sie plazami kolo Hoi An. Piasek ladny i czysty, duzo lezaczkow, a przy tym mala ilosc zagranicznych ludkow bo jest poza sezonem.
Nastepnego dnia mielismy ruszyc na zwiedzanie okolicy, ale ponownie woda stanela nam na drodze. W Hoi An rozpoczal sie okres zalan i od naszego przyjazdu woda zakrywala kolejne ulice miasta przy rzece. W dniu naszego wyjazdu zalalo juz nawet czesciowo most laczacy oba brzegi miasta. Lokasi sa jednak przywyczajeni do tego typu sytuacji i nawet z deszczu potrafia wyciagnac kilka dolcow. Jak tylko rozpoczely sie podtopienia, oferowali przejadzke lodzia po zalanych terenach. Swoj pelny kunszt pokazuja jednak przy gwaltownych zmianach pogody. Jeszcze krople wody nie zdarza spasc na ziemie, a zoltki juz przykrywaja swoje straganiki i wyjely spod nich peleryny przeciwdeszczowe i parasole gotowe do sprzedazy. Gdy po 2 minutach deszcz ustal, wrocili do sprzedazy wczesniejszego shitu.
Tegoz wlasnie dnia mielismy wczesniej wyruszyc do ruin pobliskiego Mui Ne, ale zalalo drogi. Kobieta z agencji turystycznej gdzie wykupilismy ta wycieczke byla tak zawstydzona zwracajac nam kase, ze balismy sie, ze udusi sie we wlasnej misce ryzowej. Majac w rekach nadmiar gotowki i wolnego czasu, postanowilismy po raz kolejny poplazowac az do wieczora.
Tym sposobem nasz pobyt w Hoi An przeszedl gladko i przyjemnie niczym egzekucja na gilotynie. Ale to chwilowe odprezenie nie spowoduje przestawienia naszych busol ideologicznych. Musimy nadal z pelnym zaangazowaniem kroczyc dalej ku chwale naszych przodkow.

Mori turi salutat

niedziela, 13 listopada 2011


Droga do konca ziemskiej mordegi

Lezysko jak sie patrzy

Tomby

Romantyczna rekonstrukcja

Teraz sciernisko, w przyszlosci San Francisko

Nowy cesarz za 5 dolcow

Dawny cesarz ale z eunuchami

Cesarska chatka

Brama wjazdowa

Dwie slonice na grzbiecie slonia

zlote rybki i zyczenie sie marzy

Flaga na miare zoltych mozliwosci